Droga

  O drogach do Boczkowic mówiono wtedy, że to polskie drogi, czyli takie jak stworzyła je natura, a człowiek tylko wykopał na obrzeżach niegłębokie rowy. Bywało więc, że latem przed Wiśniową Wolą koła bryczki mełły pustynnie suche piaski, a w Rogienicach podczas pluchy, grzęznąc po osie, sondowały głębokość dołów pełnych błotnistej brei.

  Takimi drogami sędzia Stanisław Feliks Stępkowski w latach dwudziestych ubiegłego wieku dojeżdżał codziennie do pracy we włoszczowskim sądzie. Komunikację na tej liczącej 10 km trasie zapewniały wyłącznie konie w zaprzęgu lub pod siodłem, a uciążliwość jazdy przy zmieniających się porach roku i kaprysach pogody sprawiała, że myśl o drodze nie kojarzyła się z jej urodą, lecz z poczuciem bezwzględnego obowiązku. Bo jakież to były warunki i czas dojazdu?

  Latem, przy łaskawym niebie - fraszka. Wojna, jasna kasztanka ze stadniny pana Niemojewskiego, biegła wyciągniętym kłusem, niosła lekko. Godzina na dojazd – zbyt wiele. Zimą, kiedy śnieg wygładził drogę – raźno plaskały kopyta, ślizgały się okute płozy, mknęły sanie, dzwoniły, brząkały janczary. Droga do Boczkowic Po godzinie – Włoszczowa. Bezśnieżną zimą po grudzie bryczka podskakiwała, trzęsła mimo resorów. Koniska umęczone nie zawsze mogły biec kłusem, a więc - dwie godziny podróży w chłodzie i przenikliwym wietrze. Jak jednak było dojechać do Włoszczowy, gdy przyszły roztopy wiosenne i jesienne pluchy? – Aleją folwarku zjechać łatwo, „bebelską” drogą do zakrętu – znośnie. W Rogienicach dopiero płynęła rzeka błota. Koła wpadały po osie w doły ukryte pod gładką powierzchnią mazi. Bryczka kołysała się jak okręt na morzu, przechylała się raz w prawo, raz w lewo, bo trudno przewidzieć gdzie dół. Konie zachlapane błotem po brzuchy. Jadących także dosięgły odpryski. Wreszcie – Konieczno. Przed kościołem zakręt w lewo, a dalej odcinek drogi „umocnionej”, bo na niej pozostał ślad niemieckiej myśli technicznej z czasu pierwszej wojny - ułożone poprzecznie niezbyt grube okrąglaki – dziw, jakie trwałe. Trzęsło na nich niemiłosiernie, lecz można było przyśpieszyć. Wzdłuż pól nieznanowickich – tradycyjne błoto, piach przed Wiśniową Wolą i wreszcie kocie łby pod kołami – to rynek we Włoszczowie. – Ile podróż trwała? Dwie godziny? – Więcej chyba, a deszcz padał, siąpił i wiatr wiał z zachodu.

  Nie sposób zaprzeczyć uciążliwe bywały ówczesne podróże. Dziś jednak we wspomnieniu przysłoniły je słoneczne – jak to z dzieciństwa – obrazy drogi do domu. Przez pola prowadziły ją wierzby, a gdzie wieś, to niebiesko-białe chałupy w malwach, we floksach, grodziły szlak linią opłotków przytłoczonych żółtą nawałą rudbekii.

  Między Koniecznem a Rogienicami stał krzyż w otoczeniu zarośli tarniny. Mijając go, wypatrywaliśmy na południu za łąkami wielkiej kępy drzew, niby skrawka lasu ciemnego głęboką zielenią świerków. To był nasz park. Nad nim jak znak, że to już tu, jak sygnał na powitanie wynurzał się szczyt ogromnego świerka. Na ten widok znajomy rozlegał się wesoły trzask bata i w pośpiechu kopyt i kół, w pilnej huśtawce resorów tańczyła radość - Już blisko! Jeszcze omszona chałupa Maślaka na wjeździe do Rogienic, zakręt przy młynie Homki, „bebelska”, aleją pod górkę, brama, droga pod zielonym sufitem klonów i lip i – podjazd przed dom.